Historia


Komisja ds. Caravaningu realizuje cele statutowe poprzez:

  • promocję turystyki caravaningowej oraz wypoczynku i rekreacji na campingach,
  • organizację zlotów caravaningowych,
  • udział w międzynarodowych i krajowych zlotach caravaningowych.

Założycielem sekcji caravaningowej „JAWOR” jest Bohdan Polański, który tak wspominał jej początki:

początek lat 80 był okresem, w którym wiele klubów w Polsce, a także zakłady pracy, które posiadały sprzęt caravaningowy, tworzyło koła skupiające zwolenników wypoczynku i turystyki w warunkach kempingowych.
W marcu 1983 roku władze Automobilklubu Mysłowickiego zobowiązały mnie do utworzenia sekcji caravaningowej. Już w maju tegoż roku trzy nasze załogi wzięły udział w zlocie okręgowym w Świerklańcu.

Skąd wzięła się nazwa „JAWOR”?
Od zawsze trzon caravaningowców stanowili członkowie Delegatury Jaworzno działającej przy kopalni „Jaworzno” oraz Jaworznicko-Mikołowskim Zjednoczeniu Przemysłu Węglowego w Mysłowicach.

Logo sekcji zaprojektował oraz wykonał Henryk Kubala.

Członkowie sekcji „JAWOR” zorganizowali cieszące się dużym zainteresowaniem biesiady caravaningowe:
– „ORAWA” w 1985 roku w Żubrzycy Górnej,
– „ZŁOTA JESIEŃ” w Chechle koło Chrzanowa,
– „MAJÓWKA NA TARCE”,
– „ZAKOŃCZENIE SEZONU CARAVANINGOWEGO” w Zatorze,
– „OTWARCIE SEZONU CARAVANINGOWEGO” w Mysłowicach,
– „ZLOT ZIEMI KŁODZKIEJ”,
– „POSIADY POD SKALITEM”,
– OGÓLNOPOLSKIE OTWARCIE SEZONU CARAVANINGOWEGO

Cała historia działalności miłośników „domków na holu” została spisana
na stronach czterech dużych kronik, które są wspaniałym świadectwem mijającego czasu, rozwoju technicznego, ich przyjaźni oraz relacją ze spotkań, zlotów, rodzinnych wypadów.

Na pytanie czym jest caravaning – najlepiej odpowiedział naszym zdaniem założyciel sekcji „JAWOR” Bohdan Polański.

MÓJ CARAWANING W PIGUŁCE

„Z namiotu do luksusowej w tamtym czasie przyczepki N – 126 e, ochrzczonej przez rodzinę „Koniczynka”, przeprowadziłem się dawno, bo w 1980 roku. Córka miała wtedy 11 lat, a syn dopiero 2 latka. Od tamtego okresu prowadzimy przez przypadek pewną statystykę, którą postanowiłem upublicznić przybliżając nieco zjawisko caravaningu.

Otóż mała „Koniczynka” służyła nam dobrze (tylko raz złamano wahacz) do roku 1997, a później zastąpiła ją duża N – 126 n i jest używana do tej pory. W tym całym okresie przyczepy opuszczały swoje podwórko 127 razy. Dawały noclegi mojej familii przez 1001 nocy, przy czym mała 719, a duża dopiero 282 noclegi. (Warto zwrócić uwagę, że jest to dwu i półroczny okres wykorzystania domków na kółkach, gdyby trwał w całości). Najdłuższy jednorazowy pobyt zanotowano w 1995 r., który trwał 58 dni i przebiegał na campingu w Wiśle.

Przejechano samochodem z przyczepą 31.480 kilometrów, czyli 3 obwodu kuli ziemskiej, przeważnie po kraju ojczystym, jedynie dwa wyjazdy były zagraniczne
– w 1980 r. na Węgry i w 1986 r. do Czechosłowacji na zlot szkoleniowy. Z powyższego przebiegu ok. 2/3 czyli 21.040 km przejechaliśmy z małą, a 10.440 km z duża przyczepą .

Szczególnie napracował się przy przyczepie „Trabant – 601”, dociągając zestaw aż nad Balaton, dzielnie holował przez 1.810 km w kilku wyjazdach. Następnym samochodem w zaprzęgu była „Dacia 1310”, która ciągła na odcinku 18.250 km, zastąpił ją „Polonez – 1.6”, który zjeździł z przyczepą już 11.420 km.

Największe ilości zlotów w czasie jednego sezonu zliczaliśmy w ’85 roku – 10, ’86 roku – 9, ’87 roku – 11, później ilości wyjazdów spadły.

Piękno Polski, jej znakomita przyroda i zachowane zabytki spowodowały, że zorganizowaliśmy grupę przyczep, spędzających wspólne klubowe urlopy w czasie wakacji. Liczebność załóg biorących udział w wakacjach dochodziła do pięciu. Wypoczywaliśmy na campingach: Polanica Zdrój – 90,91, Raciąż – 92, Borki – 93, Sulistrowice – 94, Wisła – 95, Maków Podhalański – 96, w późniejszych latach korzystaliśmy z „Urlopów Rodzinnych” – imprez organizowanych przez PFCC . Na wyjazdy urlopowe przygotowywane były programy, plany wycieczek, ciekawostki turystyczne, prowadzona była wspólna kuchnia z przydzielonymi dyżurnymi. Tego typu wyjazdy kształtowały charaktery naszych pociech licznie uczestniczących w tej formie spędzania wakacji.

Statystyka odnotowała również zdarzenia nie występujące na co dzień jak: cztery powodzie i pożar. W 1985 r w Zubrzycy Górnej na camping spłynęła woda po deszczach, z położonych wokół gór, zalewając nocą do połowy koła naszej przyczepy, która wyglądała jak samotny biały żagiel w bezkresnym oceanie. Do Szczyrku na camping „Skalite” w wakacje 1987 r wyjechały nasze dwie załogi w przyczepach, oprócz nas byli jeszcze koleżeństwo Hellerowie z dziećmi. Po upływie kilku dni samochody z głowami rodzin, czyli mężczyznami, wyjechały do pracy pozostawiając żony z dziećmi na resztę wypoczynku. Pewnej nocy kol. Heller, ze szczątkowej łączności telefonicznej, odebranej ze Szczyrku usłyszał prawie wołanie SOS – topi camping, przyjeżdżajcie.

I wyruszyliśmy z akcją ratunkową w Beskidy, do których już przez Bielsko jechało się po pasie zieleni rozgraniczającym dwie nitki jezdni, wody bardzo dużo wszędzie, rzeczka Żylica płynąca przy campingu dochodzi prawie do mostu. Nareszcie jesteśmy, wystraszone rodziny pomimo, że jest grubo po północy dzieciaki nie śpią, szybko pakujemy wszystko dokładnie mokre i wyruszamy w drogę powrotną. Oprócz naszych dwóch zestawów, spotykaliśmy jedynie wozy strażackie, deszcz im dalej od gór stawał się coraz słabszy, a my nad rankiem byliśmy nareszcie w domu.

Nie mogło nas oczywiście zabraknąć na powodzi tysiąclecia, panującej w połowie obszaru Polski w pamiętnym lipcu 1997 roku. Postanowiliśmy spędzić wakacje na campingu w Pietrowicach Głubczyckich, biwakując w pięknie ukwieconych różami poletkach pod przyczepy. Była z nami jak zwykle nasza wnuczka Anna – Maria. Padający deszcz nie sprawiał wrażenia mocnego, ale komunikaty radiowe stawały się coraz bardziej dramatyczne: wylała Opawica, w Czechach duża fala odcięła pobliskie przejście graniczne, nie ma przejazdu na Racibórz, później na Kędzierzyn, zalane zostaje Opole oraz Wrocław. My siedzimy w przyczepie faktycznie bez możliwości przeja w jakimkolwiek kierunku, jesteśmy odcięci od reszty kraju, nie ma telefonów, nawet komórkowych, ale jest jeszcze dobre zaopatrzenie z którego racjonalnie korzystamy.

W domu nasza córka – mama wnuczki, która koczuje z nami odchodzi od zmysłów, oglądając relacje telewizyjne z terenów, na których my przebywamy z jej ukochanym Skarbem, wydzwania po różnych punktach akcji powodziowej, żeby dowiedzieć się, czy już jest jakaś droga możliwa do przejazdu w naszym kierunku. Trwało to dość sporo czasu, aby po kilku dniach móc bezpiecznie przyjechać do nas – „powodzianów”.

Najsmutniejszą powódź zaliczyliśmy w roku następnym. 22 lipca 1998 r pojechałem do Polanicy – Zdroju sciągnąć przyczepę wraz z rodziną po wakacjach. Pogoda była piękna i zdecydowałem, że zostaniemy do rana dnia następnego, poświęcając ostatnie chwile pobytu, na przechadzkę po pięknie odnowionym centrum tego cudownego uzdrowiska. Wieczorem o godz. 22.00 byliśmy jeszcze w Parku Zdrojowym, oglądać pokaz kolorowej przepięknej fontanny, później rozszalała się burza z obfitym deszczem. W nocy na camping przyszła olbrzymia nawałnica płynącej wody, która niszczyła nawet chodniki asfaltowe, zwijając je jakby były z tkaniny, wystąpiła woda z basenu kąpielowego położonego za płotem, zalewając obozowisko harcerskie w namiotach. Mali druhowie pospiesznie opuszczali niebezpieczny teren w światłach samochodowych reflektorów. Skoro świt, radio do ucha i szokujące pierwsze, niewesołe wiadomości – Polanica odcięta od świata, most zerwała woda, szybko się ubieram i jadę zbadać sytuację w terenie. Jest rzeczywiście gorzej niż źle, tragicznie wygląda centrum uzdrowiska, wszystko tak ze smakiem wykończone, bulwary nad potokiem, deptak, budynki mieszkalne, nic nie istnieje, wszystko zalała, zniszczyła i zabrała rozszalała woda. Tylko nocna burza a straty olbrzymie, przeżycie dla nas wielkie, jesteśmy załamani. Po wielu perypetiach udało nam się, dzięki znajomości terenu, dojechać do Kłodzka, a stamtąd już bez przeszkód dotrzeć w pielesze domowe .

Był, a jakże i pożar, który miał miejsce w lipcu 1992 roku, określanym jako lato stulecia. W trzy załogi spędzaliśmy urlop klubowy w Borach Tucholskich, na campingu w Raciążu pięknie położonym nad jeziorem w otoczeniu lasu jodłowego. Część przyczep ulokowała się przy ogrodzeniu, za którym był las schodzący skarpą do samego jeziora. Pożar wybuchł tak błyskawicznie i na tak dużej przestrzeni, że zaskoczył wiele osób, które przebywały przy swoich przyczepkach, nie mówiąc już o histerii, która zapanowała u dzieci, pozostawionych po sąsiedzku w luksusowych zachodniej produkcji przyczepach, przez rodziców, którzy wyjechali na zakupy. Ratowaliśmy po kolei wszystko co się dało, skorupy przyczep były bardzo gorące, w niektórych miejscach powstawały bąble, gdy doszło do ratowania tych luksusowych przyczep z płaczącymi maluchami, wystąpił problem pomijany w zlotowej punktacji przy ocenie ustawienia przyczep w kierunku awaryjnego wyjazdu. Aby wyciągnąć zagrożone przyczepy, należało wcześniej podciągnąć co nieco, rozparte nóżki i okazało się, że polskimi korbami nic nie zdziałamy, bo nie pasują a oryginalne były dla nas nieosiągalne bo pozamykane w schowkach. Było już naprawdę bardzo niebezpiecznie lecz w pewnym momencie wystąpiło zjawisko błyskawicznej inwersji, bardzo rozgrzane powietrze, które już z płomieniami lizało przyczepy, na wskutek znacznej różnicy temperatur a szczycie pożaru w porównaniu do temperatury wody w jeziorze, spowodowało natychmiastowe odwrócenie kierunku pożaru. Wcześniej pożar szedł w górę skarpą od jeziora, po nagłym odwróceniu, można mówić, że utopił się w wodzie. Pozostał wypalony brzeg jeziora, swąd dymu, w uszach szum płomieni i płacz najmłodszych campingowców, pozostały również zdjęcia dokumentujące rozmiar zniszczeń dokonanych przez żywioł uwolniony ludzką nieuwagą. Za godną podstawę i ratowanie dobtyku dostaliśmy podziękowanie od kierownictwa campingu. Wyrazy wdzięczności przekazywane przez sąsiadów z luksusowych przyczep, trwały często i dość długo w pozostałych wieczorach naszego wypoczynku.

Wesołych i humorystycznych przeżyć, było bardzo wiele, każdy wyjazd z przyczepą to odrębna historia warta zapamiętania. Nasze dzieci wspomniane na początku, nie bywają już z nami w przyczepie ale rośnie przy nas nasza wnuczka Anna – Maria, która nie opuszcza żadnego wyjazdu przyczepy bez względu na panującą pogodę. Zaszczepiony u Niej caravaning, obchodzi w tym sezonie swój jubileusz „Dziesięciolecia”.

Kończąc ze statystyką należy stwierdzić, że jest to 1/3 jubileuszu, który w tym roku uroczyście obchodzimy w Polskim Związku Motorowym.

Pałeczka sztafetowa została przekazana trzeciemu pokoleniu caravaningowemu.”

Serdecznie zapraszamy wszystkich zainteresowanych turystyką caravaningową do wstąpienia do Automobilklubu Mysłowickiego.